niedziela, 23 kwietnia 2017

Mój wiśniowy sen

Moi Kochani, tak dawno się nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy!
Wracam, jak to zwykle ja, po dłuższej przerwie, ale za to bogatsza o nowe wiosenne doświadczenia. Tak wiele słyszałam o japońskich wiśniach, obejrzałam setki zdjęć - wiedziałam, że są po prostu niesamowicie piękne i absolutnie niezwykłe. Czekałam dość długo na możliwość ich zobaczenia. Ale mówiąc zupełnie szczerze, naprawdę nie spodziewałam się, że kiedy zobaczę je po raz pierwszy na własne oczy, to tak bardzo i dogłębnie mnie poruszą...i wzruszą.
Kiedy spełnia się twój sakurowy sen, po prostu zapiera ci dech w piersiach i brakuje słów, żeby wyrazić swój zachwyt i podziw dla tego cudu natury. Nie masz pojęcia, w jakich okolicznościach mogło zrodzić się coś tak doskonałego i dlaczego tu jest. Patrząc, czujesz, jak napływają ci do oczu łzy i po chwili bezwiednie, zupełnie niepożądanie zaczynasz płakać. Sama nie wiesz dlaczego. I w duchu śmiejesz się trochę z siebie i własnego wzruszenia, bo przecież to "tylko" różowe drzewa...
Może dlatego, że czujesz, że są jak szczęście - emocjonalne, piękne, niezwykłe, ale jednocześnie krótkotrwałe i ulotne - wiesz, że musisz wziąć jak najwięcej "tu i teraz", bo kiedy wrócisz następnym, razem, kiedy zamkniesz oczy już ich nie będzie. Nic nie będzie takie samo.
Miesza się więc ta radość z "patrzenia" z lekkim ukłuciem w sercu i odrobiną żalu, że za chwilę już znikną bez śladu...i pozostanie jedynie wspomnienie. Którego nikt nigdy żadną siłą mi nie odbierze.
Tak więc stojąc na szczycie góry porośniętej białymi i różowymi wiśniami, patrząc na panoramę miasta i skąpane w popołudniowym słońcu Alpy, po prostu radośnie i cichutko sobie płakałam. I nuciłam sobie w duchu jedną z moich ulubionych piosenek Anny Jantar:
"to co mam, to radość najpiękniejszych lat,
 to co mam, to serce, które jeszcze na wszystko stać..."

https://www.youtube.com/watch?v=MMAYga2uWEs&spfreload=10
























   
                                                                       M.

niedziela, 25 grudnia 2016

O sobie samej



I takim oto magicznym sposobem nadeszły Święta!!!

Tak, wiem, nie dokończyłam mojej relacji z wycieczki do Tokio i zdaję sobie sprawę, że mi tego nie zapomnicie, ale liczę też, że przynajmniej wybaczycie. Tak w prezencie świątecznym! Obiecuję, że ją dokończę. Ale naprawdę czas mija tutaj niemal niepostrzeżenie.

Bardzo lubię Święta, a tegoroczne są dla mnie szczególne i bardzo wyjątkowe. I niewątpliwie niezapomniane - jestem przekonana, że pozostaną na zawsze w mojej pamięci. Co więcej, wcale nie będzie to smutne czy przytłaczające wspomnienie. Oczywiście, jest coś smutnego w spędzaniu Świąt z daleka od domu, od swoich bliskich. W braku możliwości złożenia im osobistych życzeń, uściskania, wspólnego kolędowania. Brak tego rodzinnego ciepła rodzi w człowieku tęsknotę, pewną melancholię, ale jednocześnie wcale nie musi oznaczać utraty radości i samotności. Przynosi także coś bardzo wartościowego, a może nawet pięknego...
Kiedy spędzasz Święta tak daleko, dowiadujesz się wielu rzeczy o sobie samym. To takie spotkanie twarzą w twarz - z nowym albo starym sobą.
Przekonujesz się, czy jesteś wystarczająco silny psychicznie, by poradzić sobie z tęsknotą i brakiem najbliższych. Czy masz w sobie wystarczająco dużo radości, aby mimo wszystko cieszyć się tym wyjątkowym czasem? Czy potrafisz stworzyć w sobie i wokół siebie świąteczną atmosferę i magię albo chociaż ich namiastkę?
Myślę, że mogę powiedzieć, że w dużej mierze mi się to udało. Bo chociaż chciałabym dziś siedzieć tam z Wami, dzielić się z Wami opłatkiem, śpiewać "Cichą noc", to tutaj, na końcu świata, w te Święta jestem niezmiernie szczęśliwa. Bo jest pięknie. Bo spełniają się moje marzenia. Nie mogłam sobie lepiej tego wymarzyć.

I tego chciałabym życzyć Wam wszystkim - żeby spełniały się Wasze marzenia, niezależnie od tego czy są małe, czy wielkie. Albo nie - żebyście znaleźli w tych Świętach inspirację do spełniania własnych marzeń. Żebyście mieli odwagę i determinację w dążeniu do celu. I żebyście nigdy nie przestawali szukać, nawet jeśli wydaje się Wam, że niczego nie znajdziecie. Żebyście wciąż szli. Z uśmiechem nie tylko na twarzy, ale przede wszystkim tym w sercu. Jak najszerszym i najszczerszym. Spokoju ducha i spokoju myśli. Niegasnącej wiary w siebie. Zaufania. I jak najwięcej zdrowia. Bo jeśli ono jest, to wszystko inne jesteśmy w stanie jakoś poukładać.
Spędźcie te Święta najpiękniej, jak potraficie! Chociaż beze mnie...

Człowiekowi często wydaje się, że kiedy wyjedzie gdzieś daleko, to automatycznie zajdą w nim jakieś niesamowite, wielkie zmiany. Że zmieni się jego charakter, pozbędzie się wszelkich wad, słabości, że stanie się kimś zupełnie nowym - pozbawionym wszystkiego, czego chciał się pozbyć. Tymczasem, kiedy jesteś na końcu świata dowiadujesz się, że nawet tu jesteś tylko sobą. A właściwie - może aż tylko sobą?

Przepraszam za te osobiste refleksje i wynurzenia, ale jakoś tak miałam potrzebę się tym podzielić. Na koniec, żeby było trochę weselej, zdjęcia z mojej egzotycznej Wigilii.

Dziękuję Oli, że była i w ogóle za wszystko!

Wesołych Świąt!!!!
















                                                                                M.

sobota, 3 grudnia 2016

Tokio Nikki Part I: Dachowiec



Już śpieszę z wyjaśnieniem jakże szalonego tytułu mojej dzisiejszej notki. Właśnie uświadomiłam sobie, że zmiksowałam aż trzy języki. Światowo! No ale w końcu pierwszy raz od dawnoa odwiedziłam "wielki świat", więc chyba mogę sobie trochę poszaleć?
Ale do rzeczy! "Nikki" to oczywiście japońskie słowo, oznaczające "pamiętnik". Przy okazji chciałabym wspomnieć, że autorem pierwszego japońskiego pamiętnika, zatytułowanego "Pamiętnik z Tosy", był bardzo kreatywny i równie dowcipny Ki no Tsurayuki. Pisząc o swoich przygodach, podszywał się bowiem pod kobietę i używał stylu kobiecego zwanego "onnade".
Tyle z zakresu edukacji japonistycznej. Proszę wszystkich moich kochanych czytelników o zapamiętanie tej istotnej informacji!
Przyznam, że pomysł Tsurayukiego jest niezwykle ciekawy i inspirujący, ale ja jednak nie będę się dziś pod nikogo podszywała, także proszę się nie martwić. Chociaż nie, w sumie podszyłam się pod kota...W takim razie postaram się wyjaśnić, w jaki sposób zostałam "dachowcem".
Wszystko zaczęło się w piątek o 13. Znaczy dużo wcześniej ustaliłam z Dziewczynami, że przyjeżdżam do Tokio, bo zrobienie im takiej niespodzianki mogłoby skończyć się dla mnie samotnym weekendem w obcym i przede wszystkim wielkim mieście.
No więc w piątek po 13 wyruszyłam busem do Tokio. Wstałam wczesnym rankiem, żeby się odpowiednio przygotować, spakować i niczego nie zapomnieć. Oczywiście, jak to ja, miałam mnóstwo bagaży, ale dałam radę! Udało mi się nawet wyjść troszkę wcześniej z domu, żeby kupić jedzenie, nową piżamkę i co najważniejsze - zarezerwowany przed tygodniem bilet na busa.
Kiedy podchodziłam do okienka, przerażona Pani wskazała ręką inne okienko, chcąc odesłać mnie do swej koleżanki, mówiącej po angielsku. NIESPODZIANKA! Na złość mówiłam po japońsku, udając, że nie rozumiem po angielsku. Przemiła Pani była chyba bardzo zadowolona z takiego obrotu sprawy.
Kupiwszy bilety, zorientowałam się, że mam jeszcze równą godzinę do odjazdu, więc poszłam sobie do pobliskiego sklepu z kosmetykami, pooglądać, co tam sprzedają. Czas minął mi tak szybko, że aż prawie się spóźniłam! Następnym razem na wszelki wypadek posiedzę sobie na ławce...
Moja podróż do Tokio trwała ponad 3 godziny. Po drodze mieliśmy krótki postój. Pogoda była naprawdę piękna i choć chciało mi się trochę spać, postanowiłam wytrzymać i podziwiać piękne widoki.
Kiedy dotarłam do Tokio było już ciemno. Ale nadal przyjemnie. Miasto zrobiło na mnie wspaniałe wrażenie - od razu poczułam, że panuje w nim dobra atmosfera, taki przyjemny, wcale nie obcy i zimny klimat. Przyznam, że było to bardzo miłe zaskoczenie!
Na dworcu czekała na mnie Agatik. Ulżyło mi, kiedy ją zobaczyłam! Po pierwsze nie widziałyśmy się już baardzo długo, a po drugie ja, jako inwalida bez mobilnego internetu i japońskiego numeru telefonu, miałabym bardzo poważny problem, gdyby jej tam nie było. A, zapomniałam dodać, że poza tym w ogóle nie znam się na mapach i zawsze mylę kierunki.
Po kilkunastu minutach dołączyła do nas, prosto z zajęć, Beata! Ponieważ wszystkie trzy byłyśmy bardzo głodne, od razu wyruszyłyśmy na poszukiwania jakiegoś dobrego i taniego jedzonka. Ostatecznie wylądowałyśmy w restauracji, w której samemu smaży się sobie Monjayaki. Na środku stolika znajduje się wbudowana w niego olbrzymia "patelnia". Pani przynosi ciasto jak na naleśniki i dodatki, które można dowolnie wybrać i do dzieła. W ogóle nie chciała nam pomóc, chociaż widziała, że nie jesteśmy "tutejsze", ale udało mi się wymusić na niej pokazanie nam tej trudnej sztuki. Drugi placek zrobiłyśmy już same! Było pysznie i zabawnie!
Po kolacji pospacerowałyśmy jeszcze trochę po Shinjuku, a potem Dziewczyny oprowadziły mnie po okolicy, w której mieszkają i opowiedziały wiele CIEKAWYCH historii, których nie mogę publicznie zdradzić.
W sobotę rano rozpoczęło się prawdziwe zwiedzanie. Kiedy pytałam, gdzie idziemy, Dziewczyny cały czas zgodnie odpowiadały: "NIESPODZIANKA!". Do końca nie zdradziły mi swojego sekretnego planu.
Tajemnym sposobem dotarłyśmy najpierw do słynnego Dworca Tokyo, a potem wylądowałyśmy w pobliskim centrum handlowym Kitte. Tam właśnie znajdował się taras widokowy, z którego można było podziwiać tokijską panoramę. Była piękna pogoda, piękne widoki, kwiatki, są więc i zdjęcia!

Tyle przygód na dzisiaj, ciąg dalszy w kolejnej notce!














                                                                                M.